niedziela, 23 lutego 2014

Sposoby na kaca

Są rzeczy, które nas nigdy nie ominą. Śmierć, inni ludzie, czy ból głowy i inne nieprzyjemne objawy po wypiciu 2 butelek porto. O ile na 2 pierwsze sprawy trudno coś poradzić (chociaż z kontaktów międzyludzkich czasami wychodzi coś fajnego), to z kacem można walczyć całkiem skutecznie. Jak? Spokojnie, najpierw trochę teorii.

Kac jest pewnym rodzajem zatrucia alkoholowego. W wyniku trawienia etanolu w wątrobie, w pewnym momencie wyżej wspomniania substancja staje się aldehydem octowym, w wyniku czego nasz organizm jest struty. Objawy są wiadome - ból głowy, suchość, brak apetytu, nudności, brak energii, bóle mięśniowe i inne nieprzyjemne rzeczy #kackupa. Dzisiaj jednak nie trzeba się katować i lecieć cały dzień na rosołku.

Przed piciem alkoholu warto zjeść coś dużego i tłustego. 2 olbrzymie hamburgery wypchane bekonem powinny się nieźle sprawić. Tłuszcz dobrze wpływa na trawienie alkoholu i daje solidny zapas długo uwalnianej energii. Dzięki temu nasz poranek będzie zdecydowanie mniej traumatyczym przeżyciem.

Ból głowy często jest w stanie zdemotywować do jakichkolwiek działań. Aby mu zaradzić, można wziąć przed piciem pewną ilość leków przeciwbólowych. Nie zapominajcie jednak, że nie powinno się mieszać medykamentów z alkoholem i robicie to na własną odpowiedzialność. Poza tym takie mieszanki są bardzo szkodliwe dla wątroby i nerek, więc na dłuższą metę to rozwiązanie nie jest zbyt dobre i poprostu lepiej wziąć sobie tabletkę, bądź dwie ranem.

Alkohol ma tę nieprzyjemną właściwość, że wysusza. Nie wiem jak i czemu, ale sukinsyn to robi. Sahara w pysku jest też niemal nieodłącznym elementem kaca. Aby jej uniknąć, należy dobrze się nawodnić przed piciem. Osobiście polecam napoje izotoniczne, chociaż herbata, soki i woda też dadzą radę. Czemu nie inne napoje? Kawa zawiera kofeinę (wow, takie odkrycie), która wzmaga działanie alkoholu. Trudno jest jednak wypić jej dużą ilość, poza tym taka mieszanka może być niebezpieczna dla zdrowia. Popularne napoje gazowane często zawierają sporo sodu, który wzmaga pragnienie, więc efekt może być odwrotny do zamierzonego. No i naszykuj sobie sporo picia na rano.

Ważne jest to, aby stanąć na nogi po imprezie i przy okazji nie być zombie. Na to trudno coś poradzić, ale są 2 rzeczy, które możesz zrobić. Pij mniej i bądź w dobrej kondycji fizycznej. Nie muszę chyba mówić dlaczego.

Sam rodzaj trunku ma też wielkie znaczenie. Ogólna zasada jest prosta. Im alkohol czystszy, tym mniejsze jest poranne cierpienie. Dlatego też lepiej pić wódkę, niż whisky, bądź białe wino zamiast czerwonego. Z piwem jest różnie i wszystko zależy od preferencji, ale raczej jest większe prawdopodobieństwo kaca po wypiciu 4 porterów, niż 4 lagerów.

Problemy żoładkowe są zmorą. Dobrze jest napić się w takim wypadku gorącej herbaty ziołowej z dużą ilością cukru. Najodpowiedniejsza będzie mięta, ale równie dobrze spisze się koper włoski. Zbawienne mogą też być ziołowe tabletki na trawienie.

Organizm często jest przemęczony po imprezach, więc zadbaj o to, aby rano zjeść przyjemny i jednocześnie lekki, ale dosyć tłusty posiłek. Osobiście polecam grzanki z masłem, cukrem i cynamonem. Cynamon i inne przyprawy korzenne, bądź ostre mają tę dobrą właściwość, że wzmagają pocenie. Nie jest to zbyt estetyczne, ale pomaga szybciej się pozbyć toksyn z organizmu.

Niektórzy biorą tabletki w stylu 2KC. Mają one zapobiec byciu flakiem nad ranem. Sam nigdy nie sprawdzałem ich działania, ale znajomi mówili, że coś tam jednak dają, gdy bierze się je zgodnie z zaleceniami producenta.

Wypisałem chyba wszystkie znane mi techniki "antykacowe". Mam nadzieję, że choć trochę pomogłem Wam w łagodzeniu tych nieprzyjemnych symptomów. Pamiętajcie jednak o tym, że najskuteczniejszym środkiem na kaca jest abstynencja.

czwartek, 20 lutego 2014

Przepraszam, ale dlaczego jesteś sławny?

Wczoraj spędziłem bardzo miły wieczór z moją kochaną. Nic niezwykłego, staramy się spędzać jak najwięcej czasu razem. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że chcemy zobaczyć co się dzieje na Pudelku. Martę to żywo interesuje, a ja lubię się pośmiać z problemów w stylu "Piesek jakiejś pogodynki został zjedzony przez arabskich imigrantów".

Było tam dużo różnych newsów, m.in. o tym, że  Pani Justyna Kowalczyk rozważa zakończenie kariery sportowej i urodzenie dziecka, czy też fala nienawiści w stronę Pani Szulim. Coś też wspomnieli o kochankach mamy Madzi i pornograficznej stylówie Miley Cyrus. Standard, innymi słowy. Moją uwagę zwróciło jednak coś innego.

Pośród faktycznie znanych nazwisk można było zauważyć tonę nazwisk nieistniejących w zbiorowej świadomości ludzi. Chcę teraz przedstawić kilka, o których istnieniu chyba nawet Bóg nie zdawał sobie do końca sprawy:
- Sebastian Rutkowski - w zajawce artykułu wspomnieli coś o tym, że występował w "Must Be The Music" i o jego menedżerze-pedofilu. Pomijając fakt, że zamieścili jego 2 zdjęcia, z czego na jednym wygląda nieco, jak Japończyk z porażeniem mózowym, to jedak z powodu obecności w TV można traktować go, jako celebrytę,
- Weronika Marczuk - dobra, ma coś wspólnego z "Pytaniem na śniadanie", więc też można jej odpuścić. A, no tak. Była żoną tego aktora, całkiem w sumie niezłego, Czarka Pazury. Śluby ustawiają, hehe,
- Antoni Królikowski - obecnie znany, bo spowodował ponoć ciężkie obrażenia ciała u jakiejś innej gwiazdki. Nieco "z dupy",
- Natalia Siwiec - osoba, którą zapamiętałem z jej wykładu pt. "Jak budować popularność w social media?". Dowiedziałem się, że cycki i tyłek pozwalają się lansować. Znana z biustu i prawdopodobnie najgorszego reality show w historii telewizji,
- "Kasia i Tomek" - chyba byli parą w jakimś serialu kiedyś, nie?
- Mrozu - nie rozmawiamy o Mrozie,
- Ewa z Teen Mom - dzieciak, który zaciążył i teraz sprzedaje swoją prywatność w MTV,
- Halina Mlynkova - ponoć śpiewa,
- Anna Bałon - krótka kariera w telewizji śniadaniowej,
- Barbara Kurdej-Szatan - poza najbrutalniejszym nazwiskiem na liście jest szafiarką.

Mógłbym wyliczać w nieskończoność inne fikuśne osoby, o istnieniu których się właśnie dowiedziałem.

Tak się zastanawiam - dlaczego? Spora część z tych ludzi jest skrajnie niszowa i nie zrobili niemal niczego. Z tymi bardziej znanymi też teraz nie jest dobrze (Doda pobiła Szulim), chociaż z nimi w sumie nigdy dobrze nie było. Mam dosyć ludzi sławnych bez powodu.

"- Czemu jesteś znana?
- Bo dałam dupy w pierwszym odcinku."

To żałosne, nic więcej. Dzisiaj niemal każdy ma szanse na zostanie celebrytą, jeśli umie się uśmiechnąć, obrazić znajomego po fachu i potem zrobić z siebie ofiarę. Tak się zastanawiam, czy ktoś z wyżej wymienionych i nie tylko ludzi potrafi dobrze się posługiwać nożem i widelcem, bo po osiągnięciach niektórych z nich można mieć wątpliwości, czy na chleb nie mówią dalej "badziabadzia". Większość z nich nie reprezentuje sobą niczego wartościowego (siema, Miley) i gdyby nie łut szczęścia, to zapieprzaliby za najniższą krajową gdzieś na Rzeszowszczyźnie (przepraszam Rzeszów).

Jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie chodzi o hajs. Ciekawe ile tacy menedżerowie zarabiają na umiejscowianiu gwiazdeczek. Pewnie krocie.

Też fajnie byłoby być sławnym. Zgarnianie hajsu za nic, czy za robienie z siebie pośmiewiska (siemka, Bonus BGC) to lekka sprawa. Już bym widział te artykułu na Pudelku:

"MAMULSKI je hot doga z DWOMA SOSAMI"
"PIKEJ o MAMULSKIM: Jeśli chce mnie atakować, to niech mi to powie PROSTO W TWARZ"
"MAMULSKI prosto W TWARZ PIKEJA: JESTEŚ DO DUPY"

Dosyć kusząca perspektywa. Nie miałbym nic przeciwko temu. No i w porównaniu do większości osób tam - potrafię myśleć. Proszę, nie sprawiajmy, że głupi ludzie są sławni.

Na końcu gratuluję ludziom piszącym na Pudelku. Jesteście najlepiej poinformowanymi ludźmi na świecie.

niedziela, 16 lutego 2014

Czemu wolę niuskul?

W życiu każdego człowieka czasami nastaje potrzeba zmiany czegoś. Zazwyczaj jest to fryzura, bądź styl. Ja zmieniłem się diametralnie na przestrzeni ostatnich 2 lat i zakończyłem bycie tym klasycznym, zbuntowanym nastolatkiem. Trzeba było ściąć włosy, zmienić ubrania i najzwyczajniej w świecie się ogarnąć. Zmiany zaczęły przybierać niespodziewane rozmiary - nawet rozważam obecnie całkowite rzucenie fast food'ów i szamanie sporej ilości tzw. "zdrowych rzeczy". Ten wpis nie jest jednak o dobrodziejstwach wynikających z jedzenia własnoręcznie zasianej rzeżuchy, więc pozwólcie, że wrócę do tematu.

Zmiany okazały się zakrojone na tak szeroką skalę, że znacznie zmieniłem muzykę, której słucham. Naturalnie, zdarza mi się czasami zaprzęgnąć metal, ale ile można słuchać schematycznych breakdown'ów i chorych solówek? Doszedłem do wniosku, że potrzebuję czegoś nowego. Miałem dość wszelkiej maści muzyki gitarowej, więc postanowiłem sięgnąć po elektronikę i rap. Na tym drugim gatunku chcę się teraz skupić we wpisie.

Jak rap jest postrzegany przez większość ludzi mających więcej, niż 40 lat (przyjmuję, że pierwsze pokolenie słuchaczy rapu w Polse ma teraz nieco więcej, niż 30 lat, mogę się mylić)? Zazwyczaj mówią, że to muzyka robiona przez patusów dla patusów. Biorąc pod uwagę fakt, że słyszeli głównie to, co znajduje się w głównym nurcie, to nie powinno im się dziwić. Peja, RPK, Pih, PFK, czy jakieś inne wynalazki (wiem, że  to często klasyki; nie zmienia to jednak faktu, że wywodzą się z patoli), bez względu na swój obecny status,  dalej nawija o tym, że na ulicy jest smutno, że skroił jakiegoś typa, bo mógł, a policja to chuj, no i czemu nie można się zjarać? Pomijając tych, którzy się faktycznie wybili i/lub mają łeb na karku, to ludzie inspirujący się takimi tekstami często są patusami. Wiem, że nie powinno się generalizować, więc nie mówię tu nawet o większości słuchaczy, a także wykorzystuję skróty myślowe, więc przepraszam, jeśli ten akapit kogoś uraził.

Kolejna rzecz, która może zrazić, bądź rozśmieszyć potencjalnego odbiorcę jest legendarny "przekaz". Czym on jest? Nie wiem, zapytaj się gimnazjalistów. Szczerze bawi mnie to, gdy ludzie ewidentnie słuchający gimborapu, czy mający inną formę chuja w uszach, doszukują się prawd życiowych w kawałkach swojego ulubionego wierszoklety. Ja starałem się znaleźć ten legendarny przekaz w kilku pierwszych lepszych kawałkach. Oto, co się nauczyłem:
- Kraków to ładne miasto,
- kserowanie Eminema się opłaca,
- to źle, gdy policja karze za rozboje i pobicia,
- na łazarskim rejonie nie jest kolorowo.
Nawet się nieszczególnie starałem, a te cytaty mówią same za siebie. Aczkolwiek muszę przyznać - centrum Krakowa jest bardzo ładne.

Nie ukrywam, że chciałem się odciąć od tej (zazwyczaj) Kambodży mentalno-moralnej, ale nie chciałem zrezygnować ze słuchania rapu. Szczerze przyznam, że jestem szczęściarzem, bo przypadkowo odkryłem coś takiego, jak newschool. Nie mówię, że jest to (zazwyczaj) ambitna przeciwwaga dla niskiego poziomu intelektualnego trueschool'u. To raczej, jak zamienić Kambodżę na Somalię. Trzeba jednak pamiętać, że w Somalii są piraci, a rozbójnictwo morskie jest bengierskie.

Ludzie mają to do siebie, że szybko się nudzą, jeśli coś nie jest dokładnie takie, jakby oczekiwali. Ja za to nie chciałem słuchać płaczliwych wałów o "mordach co poległy jebiąc psiarnię". Co z tego, że spora część niuskulowców nawet nie potrafi dobrze, czy nawet dostatecznie nawinąć? A może historie o szastaniu hajsem, wiecznym melanżu, furach i twerku są nieprawdziwe? Oczywiście, że są. Podoba mi się jednak w tym wszystkim szczerość - chłopaki się nie kryją, że chcą tony hajsu i nie wkręcają kupy w czoło z jakimś przekazem, którego nie ma. Poza tym dobrze się bawią i nie są prawilni na siłę, co można im tylko poczytać na plus. No i czasami zdarzają się świetne nagrania, które mają świeże brzmienie, ale jednocześnie nie są jednym wielkim cykaczem, czy też posiadają jakiś koncept (np. Norma - 200x EP).

Nie chcę potępiać truskulu, ani jego słuchaczy. Zdaję sobie sprawę, że niektóre osoby mogły zostać urażone tym tekstem i w całości je rozumiem. Nie miałem na myśli przeciętnych truskuli, tylko patusów i prawilniaków. Z miłą chęcią zapoznam sę z Twoim zdaniem i porozmawiam z Tobą w komentarzach.

Na koniec mogę napisać małe, paraekonomiczne podsumowanie. Nie bez kozyry mówi się przemysł muzyczny. Dzisiaj piosenek się nie pisze, tylko się je produkuje. Jedne produkty siedzą jednym, drugie innym. Grunt to znaleźć takie, które będą Ci pasować.

czwartek, 13 lutego 2014

Przekąska o lekkim zabarwieniu erotycznym

Walentynki to dzień tak różny, jak wiele osób go obchodzi. Wiadomo, że są ci, którzy będą gadać z drugą połówką o fajnych rzeczach, inni się oświadczą #sztampa, a jeszcze inni prawdopodobnie spędzą pół dnia na płaczu i masturbacji. Ten post jest poświęcony tym, którzy chcą zaimponować adorowanej osobie pomysłowością w kuchni, a przy okazji, choć może przede wszystkim, podkręcić temperaturę wzajemnych relacji.

Kto nie słyszał o afrodyzjakach? Chyba nikt. Część z nich faktycznie może działać, a działanie innych może potencjalnie zwiększyć popęd, czy przygotować organizm do akcji. Jest jednak kilka problemów. Nie mam nawet na myśli tego, czy faktycznie zadziałają, ale raczej proste kwestie estetyczne. Na przykład nie podbijesz swojej atrakcyjności jedząc czosnek, chociaż niby dobrze stymuluje organizm, a Twoja kochana może uznać, że ostrygi to jakieś paskudne i obrzydliwe gluty z morza i będzie mieć w sumie rację. Mój przepis będzie zawierał zarówno substancje dobre w teorii, jak i te faktycznie stymulujące hormony i pozwalające iskrzyć.

- Piri piri, bądź inne małe, ostre papryczki,
- czekolada mleczna,
- kieliszek whisky,
- cynamon.

Dobra, to nie będzie zbyt trudne - stopić czekoladę, dodać do niej whisky i sporą szczyptę cynamonu. Maczać papryczki w miksturze i jeść na bieżąco, albo zostawić do zastygnięcia. Proste, nie? To teraz trochę teorii dot. doboru składników:

- kapsaicyna zawarta w papryczkach zwiększa ciepłotę ciała i podnosi tętno,
- olejki eteryczne w cynamonie pełnią taką samą funkcję, jak kapsaicyna w tym wypadku,
- czekolada pozytywnie wpływa na produkcję hormonów szczęścia, a tłuszcz i cukry w niej zawarte dają energię do działania,
- alkohol zawsze wszystko ułatwia w tych sprawach.

Mam nadzieję, że świetnie spędzicie dzisiejszy dzień. Pozdrawiam Was i życzę powodzenia.

wtorek, 11 lutego 2014

Nie oszukuj się - czytałbyś coś takiego

Moja dziewczyna uwielbia wręcz czytać różne babskie serwisy internetowe. Pudelek, Papilot i cholera wie co jeszcze przewijają się w historii jej przeglądarki niemal w takiej ilości, jak FB, a w większej, niż chociażby poczciwy Youtube. Muszę przyznać, że czasem, gdy u niej jesteśmy, to zdarza nam się czytać różne artykuły wspólnie. Zazwyczaj dosyć głośno komentuję dlaczego kobiety piszące listy o tym, że zdradziły faceta, albo, że uprawiają seks z szefem i awansują w pełni zasługują na miano dziwek i na tym się kończy. Zdarza nam się jednak wspólnie rozwiązywać psychotesty (jestem blondynką w 15% #nohomo), czy śmiać się z naćpanego Bieber'a, albo szukać jakiegoś fajnego pomysłu na makaron. Wiadomo, że tak robią głównie kobiety, a faceci uważają siedzenie na Pudelku za jednogłośnie pedalskie, ale czy my nie mamy takich potrzeb? Owszem, mamy i myślę, że niewielu z nas zdaje sobie sprawę, że też je realizujemy. Tylko, że w inny sposób.

Wiadomo, że my, faceci, rzadko kiedy zwracamy uwagę na życie gwiazd, ponieważ te tematy nas bezpośrednio nie dotyczą. Nie przypominam sobie, abym się przejmował czymś z tych klimatów, odkąd Benzema i Ribery uprawiali seks z nieletnią prostytutką. Po prostu my mamy praktyczne podejście do wszystkiego i zamiast przejmować się jakimiś debilnymi wpowiedziami kogoś znanego z tego, że jest znany, wolimy poczytać na tematy, które faktycznie mogą mieć przełożenie na nasze życie. Albo które nas faktycznie interesują.

Weźmy na przykład gotowanie na tapetę. Nikt nie powie tego głośno, ale wszyscy wiemy, że facet powinien być świetny w kuchni. Coraz rzadziej można się spotkać ze stereotypową rolą kobiety siedzącej w kuchni. Poza tym faceci często, najzwczajniej w świecie, gotują lepiej (przepraszam Kotku). Co jednak, gdy ktoś nie umie dobrze połączyć składników, a zaprosił do siebie koleżankę na prostą, ale elegancką kolację? Wiadomo, że zaprzęgnie internet do pomocy. A jak będzie sprytnym sukinsynem, to jeszcze wykorzysta afrodyzjaki.

To nie jedyny sposób, w którym wykorzystujemy wiedzę z zakresu lifestyle. Spora część z nas uczęszcza na siłownię, czy też uprawia jakąś formę aktywności fizycznej. To się chwali, ale zdarza się, że nie wiemy jak np. ćwiczyć mięśnie skośne brzucha. Często nieświadomie sięgamy wtedy po porady stricte od specjalistów lifestyle'owych, chociaż oni sami się tak rzadko określają. Zagłębiamy się w fora internetowe, czytamy literaturę na ten temat, albo prosimy o pomoc znajomego koksa. Tak, to też jest lifestyle!

Najbardziej świadomi tego trendu i Ci, którzy chcą błyszczeć w życiu i towarzystwie, często sięgają po czasopisma z tej kategorii, przykładowo Men's Health, Logo, CKM. Wczoraj pierwszy raz w życiu, kierując się wzorem mojego ziomeczka Andrzeja, kupiłem MH. To cholerstwo jest ciekawe, aczkolwiek myślę, że targetem są kulturalne i inteligentne koksy. CKM nie mam zamiaru kupować, bo ludzie będą posądzać mnie o zamiłowanie do pornografii. Myślę, że optymalnym czasopismem w tym stylu jest dla mnie Logo. Do tego dorzuć jeszcze Forbes'a i Top Gear i będziesz błyszczeć.

Wiele zostało powiedziane nt. portalu wyszlo.com. Teksty są tam na poziomie dna i 15 m mułu, ale wielu z nas je i tak czyta, bo, najzwczajniej w świecie, brakuje nam porcji technologii, lifestyle'u, kultury, sportu, techniki i cholera wie czego jeszcze. Kobiety mają już takie portale, więc teraz czas na nas, panowie.

W sumie, to podczas pisania tego tekstu stwierdziłem, że fajnie byłoby założyć łączący to wszystko portal internetowy... Zobaczymy co przyniesie czas.

niedziela, 9 lutego 2014

System gówno mi daje

Polski system eduakcji jest żałosny - o prawdziwości tego stwierdzenia chyba nie muszę przekonywać nikogo. Składa się na to wiele czynników, jak m.in. istnienie gimnazjów, kiepskie techniki nauczania, czy sprawdzanie według klucza. Jest jednak jedna rzecz, która mnie szczególnie boli i o której chcę napisać.

Studiuję dwa kierunki. Powód jest dosyć prozaiczny - nienawidzę pierwszego, który wybrałem. Wiadomo, to ja popełniłem błąd, źle napisałem maturę z historii i nie mogłem iść na dzienne prawo. Zauważyłem jednak już na pierwszym semestrze jak bardzo nie chcę pracować w finansach i rachunkowości. To cholernie smutna robota, bo człowiek spędza mnóstwo czasu na wypełnianiu nudnych i żmudnych zadań. Żałuję, że jestem w tym punkcie edukacji i że nie mogę tego odkręcić. Ważne jest jednak co dało mi do zrozumienia, że te działki nie są dla mnie.

Na moim poprzednim blogu kilka razy wypowiadałem się na temat studenckiej organizacji AIESEC. Nie mam o niej zbyt pochlebnego zdania, ale poza umiejętnościami wyniosłem też wiedzę na jeden bardzo ważny temat. Odkryłem w jakich działkach nie chcę pracować.

Czemu nie odkryłem odpowiedzi na to pytanie podczas studiów? Niemal wszystko, co robimy na uniwerku to pieprzona teoria. Wiadomo, warto mieć jakiś podkład teoretyczny do swoich przyszłych działań, ale przecież pracodawcy nie szukają kogoś, kto potrafi obliczyć IRR, czy jakiś inny wskaźnik na kartce. Taka wiedza jest zazwyczaj gówno warta, tyle zauważyłem podczas pracy w prawdziwej firmie. Pracodawca oczekuje wysokich umiejętności komunikacyjnych, rzetelności i jakości od pracownika, a nie jakiejś jałowej wiedzy.

Mam dosyć faktu, że uczą nas starzy ludzie na podstawie jeszcze starszych książek. Niektóre rzeczy się nie zmieniają, ale bawi mnie wręcz fakt, że osoba mająca ponad 60 lat i średnio dająca sobie radę z telefonem ma mnie nauczyć czegoś na temat mediów społecznościowych. I to tylko teorii na dodatek.

Nie mamy okazji do zdobycia kluczowego dla nas doświadczenia zawodowego, bo nikt jeszcze nie zaważył w MENiS, że pracodawcy chcą tych, którzy faktycznie coś potrafią, a nie znają się w teorii.

Jeśli mógłbym cofnąć czas, to nigdy nie szedłbym na finanse i rachunkowość na UE Wrocław, bo już teraz widzę, że uniwersytety faktycznie kształcą bezrobotnych. Wcale nie chodzi tu o to, czy kierunek jest dobry, tylko, czy coś potrafisz. I tego oświata nie widzi i dalej stara się tłoczyć w nas swoje przereklamowane metody i wartości.

Pieprzyć szkołę. A, zapomniałbym. Darmowe praktyki to kuresko ponury żart.

Studenckie Eldorado w wersji prestiżowej

O byciu studentem krąży wiele opowieści. Większość z nich jest prawdziwa, nie da się ukryć. Imprezy, sesja, głód - to wszystko mniej, lub bardziej się zarysowuje w studenckim życiu. Chcę opowedzieć w tym wpisie o głodzie i jak go zwalczać z klasą i za niewielki pieniądz.

W odległości 2 przystanków od mojego bloku znajduje się zatrzęsienie supermarketów: Piotr i Paweł, Biedronka, 2 Almy, EPI i Dino, a każdy z nich oddalony o maksymalnie 10 minut spacerem od mojego domu. Pokaźna liczba, trzeba przyznać.

Pamiętam, że kiedyś moim podstawowym sposobem na przetrwanie było spożywanie dużych ilości mrożonych pierogów. Metoda z pewnością generuje małe koszty, ale nie ma róży bez kolców. Takie pierogi rzadko kiedy są faktycznie dobre, nieczęsto też dostarczają wszystkich potrzebnych składników odżywczych. Poza tym tak się nimi przejadłem przez ostatnie lata, że nie mogę się nawet na nie teraz patrzeć i jem je tylko wtedy, gdy istnieje taka konieczność. Ostatnio jadłem sporo krokietów, zobaczymy kiedy mi zbrzydną.

Kolejna opcja, która pozwala zmieścić się w 20 zł w ciągu tygodnia, ale jest jednocześnie skrajnie niezdrowa, to coś, co nazywam "podrasowanymi zapychaczami". Przeciętny obiad składa się z mięsa, sałatki i jakiegoś zapychacza, np. ryżu. Najtańszy element często jest też najbardziej sycący, więc można wyeliminować mięso i sałatkę i jechać na samym zapychaczu z jakimiś fajnymi przyprawami. Smażony ryż, czy spaghetti aglio e olio to w końcu klasyki. Dużym problemem tej diety jest jednak fakt, że prawie nie dostarczamy białek, a jedynie węglowodany i tłuszcze, co na dłuższą metę może się bardzo źle odbić na naszej kondycji.

Nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem okresowych promocji. Bardzo rzadko różnica w cenie jest faktycznie taka, aby mogła nakłonić do zakupu jakiegoś produktu. Czasami jednak mogą się trafić istne perełki. Pamiętam jedną promocję w Almie, gdy całkiem dobre piwo, czyli Lwówek Ratuszowy kosztowało bodajże 1,70 zł, plus kaucja. Cena bardzo dobra, jak na taki produkt. Co jednak z tym "prestiżem", o którym wspomniałem w tytule?

Mój optymalny sposób na robienie zakupów dotyczy tylko sklepów sieci Alma. W innych nie zauważyłem odpowiedników. Otóż w pewnym miejscu w sklepie znajdują się duże, wiklinowe kosze, a w nich można czasem znaleźć prawdziwe skarby za pół ceny. Pokażcie mi inne miejsce, w którym mogę kupić 200 gram gorgonzoli (faktycznie z Włoch) za 8 zł. Serek kanapkowy jest tańszy o 4 grosze, niż w Dino? Biorę! Kabanosy z łososia wcale nie muszą kosztować 9 dych za kilo. No i raz kupiłem pół litra kefiru za 50 gr. Naturalnie, nie da się długo składować takiej żywności, a oferta jest losowa, ale zazwyczaj można dorwać produkty klasy premium w cenie ich codziennych substytutów.

Na studiach zaczyna dostrzegać się jak ważna dla zdrowia człowieka jest różnorodna dieta. Nie da się jeść tylko jedej rzeczy bez uszczerbku na zdrowiu. Dlatego też, jeśli miałbym powiedzieć jak wygląda optymalna studencka dieta, to powiedziałbym, że jest to zręczne połączenie tanich produktów, zapychaczy, rzeczy krótkoterminowych i artykułów promocyjnych. Ważne jest to, aby często jeść mięso i ryby, bo stanowią one wartiościowe źródło tłuszczów i białek #beargrylls

Jeszcze jedna rzecz. W Almie w Arkadach jest teraz fajna promocja na szponder wołowy. Coś mi mówi, że przez kilka dni będę jadł steki ;)

sobota, 8 lutego 2014

Czy możesz uciąć sobie dłonie, proszę?

Słowem wstępu - to mój nowy blog, a stary (azergothil1.blog.pl) nie będzie już przeze mnie prowadzony. Po prostu stwierdziłem, że Blogger jest lepszą platformą, więc chcę się tu permanentnie przenieść. Dobra, przejdźmy do rzeczy.

Należę do kilku grup zrzeszających blogerów na FB. Często są one wykorzystywane, jako miejsce do pochwalenia się wpisem, czy też do zwiększenia sobie ilości komentarzy ludzi, którzy mają Cię w dupie, albo są skłonne obserwować Cię, ale i tak nigdy nie wejdą do Ciebie. W każdym razie nie chcę poruszać tematu spamerów, a ludzi, którzy starają się pisać, a nie powinni.

Mam wrażenie, że blogowanie stało się ostatnio cholernie modne i wszyscy chcą spróbować szczęścia w tym fachu. Kilku moich znajomych zaczęło pisać, paru innych rozważa taką możliwość. Grupy na fejsie rosną, a ludzie zaczynają coraz więcej pisać. Niestety, większość, a jeśli nie, to spora część tych blogerów powinna mieć zakaz zbliżania się do komputerów.

Jak byłem łebkiem w gimnazjum, to zastanawiałem się po co nasza polonistka kazała nampisać miliony prac. Teraz już widzę sens w jej działaniach - umiem pisać składnie i poprawnie i nie jestem pieprzonym pokemonem. Na co się ostatnimi czasy natknąłem, gdy chciałem znaleźć wartościowe i ciekawe blogi? Pozwólcie, że zademonstruję:

ajajajaj, hihi, ale bk byla z tej calej sytuacji wczraj !. aldonka (moja mala soocz xddddddd) powiedzala mi ze widziala jjak bartek ten fajny calowal sie z mackim !!!!! pedaly ale i tak ichkocam < 33333333 nie zapomnijcie zostawic komcia i dac obsa ; **********

Kurwa. Mać. Zastanawaliście się czemu kosmici nie chcą z nami gadać? Myślę, że działalność takich idiotów jest jednym z powodów. Jak bardzo głupim, ślepym i bezkrytycznym trzeba być, aby coś takiego pisać i jjak wielkim okrucieństwem trzeba się wykazać, aby dać komuś takie śmieci do czytania?

Pomijam już fakt, że ludzie, a raczej napuszone gimby, często starają się wypowiadać na tematy, o których nie mają pojęcia, albo rozkminiają debilizmy. Pozwolę sobie zacytować tutaj fragment z bloga handleyourscandalxdxd:

No więc od razu przejdźmy do tematu xd
Dzisiejszy post będzie trochę osobisty, gdyż zajmiemy się hejtem fizycznym(nie mówię tu o fizyce xd)

Na początek może zdefiniujmy czym tak właściwie jest hejt fizyczny.
No więc hejt fizyczny to jakby bezpodstawne obrażanie, lub po prostu niechęć do kogoś kto się wyróżnia np.: pisze bloga lub nagrywa filmiki na yt.

I teraz przestanie być zabawnie bo to jest najgorszy rodzaj hejtu, gdyż stykamy się z nim codziennie. Taki proceder może doprowadzić do depresji itd...

No właśnie, jeśli ktoś nas hejtuje w komentarzach to tak właściwie nie ma się czym martwić gdyż komentarz można usunąć i zapomnieć o sprawie. Gorzej jest gdy ktoś z naszego środowiska, np. szkoły zaczyna nas hejtować, i załóżmy że kilka osób o blogu, vlogu czy jak tam chcecie wiedziało, ale nikt nic do tego nie miał. No i w takim momencie zaczyna się reakcja łańcuchowa, no i wtedy hejtowany delikwent ma problem.
Szkoła to jeszcze pół biedy, największy problem zaczyna się gdy hejtuje nas ktoś z domu, nie mówię tu o rodzicach (ani zwierzętach) ale np. rodzeństwo. Taka sytuacja u mnie by mnie nie zaskoczyła, być może wy macie miłe lub chociaż nieszkodliwe rodzeństwo, ja tego luksusu nie mam ! :(

Myślę, że jeśli piszesz podobnie i z taką samą elokwencją, to powinieneś zjeść kanapkę z trucizną na szczury. A potem utnij sobie dłonie dla pewności.